Nasz Siemek

.

.
Kliknij w baner po dodatkowe informacje...

poniedziałek, 2 grudnia 2013

ko...ko...ko...

 Ten wpis miał mówić o czymś zupełnie innym, jednak pewna wróżba zmieniła te plany...
 Kiedy Siemuś był jeszcze maleńki zrobiłam delikatną sondę w ośrodku rehabilitacyjnym, do którego uczęszczamy, na temat pracujących lub nie, mam dzieci niepełnosprawnych. Niestety odpowiedzi potwierdziły moje obawy- wiekszość z nich musiała zrezygnować z pracy. Ja również kilka miesięcy temu dołączyłam do tego grona. Najpierw wykorzystałam urlop macierzyński, później (chyba by złagodzić uderzenie...) przeszłam na urlop wychowawczy (bezpłatny) i w końcu podjęłam decyzję o odejściu z pracy. Na obecną chwilę to najwłaściwsza decyzja bo naprawdę ciężko pogodzić zajmowanie się dwójką dzieci i to często chorujących, z karierą zawodową. Prawdziwym jednak utrudnieniem jest stan Siemka- ciągłe wyjazdy do lekarzy, na rehabilitację i przede wszystkim nasza praca z nim w domowym zaciszu. Codziennie kilka godzin ćwiczeń, głównie w formie zabaw, odpowiednio rozłożonych w czasie i dostosowanych do jego rytmu dnia; drzemek, karmień itp.
 Nie żałuję tej decyzji, choć czasem tęsknię za "dorosłym" życiem. Moją codziennością jest całowanie poobijanych kolanek i budowanie zamków z  piasku czy klocków. Znam na pamięć "Lokomotywę" i z 50 innych wierszyków. Gram na cymbałkach i walę w bębenek. Biegam po placu zabaw i tylko na zjeżdżanie ze ślizgawki nie dałam się jeszcze namówić... A prócz tego wszystkie te kuchenno-praniowo-zakupowe zajęcia. I pełna gotowość 24h/dobę. Ale choć to niezbyt  modne stwierdzenie- mnie to wystarcza. Jestem usatysfakcjonowana. Nie pasuje mi tylko jedna rzecz w tym wszystkim: to co jest związane z chorobą Siemka. Czasem dziwię się pokładom jego cierpliwości gdy go masuję, rozciągam stawy, bandażuję ręce, stópki, zakładam na nie sztywne i niewygodne łuski, zmuszam do ćwiczeń, wożę po jakiś obcych miejscach i lekarzach, gdy go oklepuję w czasie choroby (kiedy pielęgniarka w szpitalu pokazała mi jak mocno należy to robić, łykałam łzy razem z nim). Chwilami zastanawiam się czy miłość synka do mnie nie przypomina trochę przywiązania dzieci do maltretujących je matek...

 Dziś po wyczerpującym dniu wypełnionym opieką nad starszym potomkiem, który gorączkował, Siemek zaczął kaszleć, ale specyficznie, krtaniowo. Zgodnie z poradą naszej pediatry, potwierdzoną przez dr Google'a, opatuliłam go ciepło kocem, ubrałam mu czapkę, szalik i sama w szlafroku, wyskoczyłam z nim na balkon (zimne powietrze zmniejsza obrzęk krtani). Ponieważ królewiczowi nie spodobała się taka zmiana warunków, zaczął marudzić i płakać no więc musiały pójść w ruch matczyne struny głosowe. Dobrze, że nasz balkon nie wychodzi na ulicę... Gdyby ktoś mnie tam zobaczył łażącą w te i nazad w skarpetach bo zaaferowana zapomniałam założyć kapcie, z dużym zawiniątkiem w ręku, śpiewającą kolędy (świąteczny nastrój już mnie opanował) chyba by zadzwonił na 112...
 Takiej akcji jeszcze nie fundowano Siemkowi.

 A co do wróżb; w Andrzejki całą rodziną laliśmy wosk i jak to zwykle bywa każdy otrzymał niezidentyfikowany kształt przypominający jedynie wyspę o bogatej linii brzegowej. Oprócz mnie. Mój coś mi przypominał. Po zastosowaniu przesłuchania z ostrym światłem skierowanym na twarz, mój wosk zmiękł i ujrzałam na ścianie cień...rękawicy kuchennej. No więc ko...ko... ko... 

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz