Wszyscy się zmieniamy.
To taki truizm, że aż bolą mnie palce, gdy piszę te słowa.
Nasze dzieci także ulegają temu procesowi. Ba! One ulegają mu o wiele intensywniej! Jednak zmiany te są w jakiś sposób oczekiwane. Można podzielić życie dziecka na pewne etapy. I to jest pewna stałość. Grymaszenie przy jedzeniu, niechęć do obcych, strach przed ciemnością, gadatliwość... Jeżeli, któryś z nich jest uciążliwy, możemy pocieszać się myślą, że minie. I to jest fakt. Natomiast z chorym dzieckiem bywa różnie. Nie wiemy co nastąpi. Często nie wiadomo czy coś zniknie, czy wręcz się nasili. Jakie nowe objawy schorzenia wyjdą na wierzch.
Mimo, że Siemek w gruncie rzeczy nie skończył jeszcze trzech lat, nauczyłam się już niczego nie przesądzać. Gdy ktoś pyta o niego, odpowiadam: "jest spokojnym dzieckiem, mało płacze", "pogodny", "bez problemu znosi rehabilitację" itp. Ale zawsze dodaję przy tym: "JAK NA RAZIE...".
Siemek się zmienił. I naprawdę nie potrafię powiedzieć czy to zmiana negatywna, choć na taką wygląda. Już przed turnusem obserwowałam pewne symptomy, ale w trakcie jego trwania i po powrocie do domu są znacznie wyraźniejsze. Nasz chłopak stał się płaczkiem. Potrafi rozbeczeć się z powodów oczywistych ( jak brak frytek na kolację ) jak i z nie do końca przeze mnie zrozumiałych. Kiedy zaś płacze, stanowi widok chwytający za serce. Nie jest to typowa wrzeszcząca histeria kilkulatka. To rozpaczliwe łkanie i wprost zalewanie się łzami. Oczywiście najlepszym lekarstwem jest mój śpiew. Więc zasuwam wszystkie domowe hity. Zdzieram przy tym gardło, bo gdy za szybko skończę przypomina sobie o swoim smutku. Numerem jeden na liście przebojów jest nieodmiennie: " Aaa, kotki dwa...". On sam daje znać, że mam śpiewać, bo wśród jego łkań daje się rozróżnić nuty kołysanki.
Nie byłoby to może kłopotliwe, w końcu dzieci są niestabilne emocjonalnie i to zupełnie normalne, gdyby nie inna kwestia. Siemek zaczął bardzo negatywnie reagować na pionizator. Choć mnie ten sprzęt wydawał się zawsze diabelnie niewygodny i nie umiałam powstrzymywać się przed wyobrażaniem sobie jak mu w nim źle, on przyjmował stanie tam z podziwu godną cierpliwością. Wystarczyło włączyć bajkę na DVD i nie było dziecka. Niestety od pewnego czasu, zaczął marudzić przy pionizowaniu. Niejeden raz musiałam wyciągnąć chłopaka z upiornej machiny przed czasem, zazwyczaj jednak udawało mi się odwrócić jego uwagę przez zmianę bajki, ulubione ciasteczko i tym podobne wspomagacze.
Po dwóch tygodniach turnusu, po powrocie do domu, zrobił się prawdziwy dramat. Nic już nie pomaga. Bajki, przekąski, śpiew... kompletnie nic. Na widok sprzętu wjeżdżającego do pokoju zaczyna płakać. Wsadzam go tam mimo to i zamiast pół godziny, ledwo dajemy radę pięć minut. Siemuś płacze spazmatycznie łkając, specjalnie zwiesza głowę tak, że trzeba mu ją podnosić, szarpie się, i bez słów błaga o ratunek...
No i oczywiście go wyjmuję... Rozważałam już, czy jest mu niewygodnie. Szukałam czegoś co by uwierało, gniotło delikatne ciałko - nic nie odkryłam. To chyba tylko (i aż!) zwykła awersja.
Teraz opcje są dwie: albo nie odpuszczać i stawiać go na siłę i czekając aż ON odpuści, albo na jakiś miesiąc-dwa zrezygnować z pionizacji licząc, że zapomni o swoim strachu. Serce przychyla się do tej drugiej wersji. Wszystkim będzie przyjemniej: synek szczęśliwy a mamusia nie będzie się czuła tak podle.
Niestety rozum podpowiada co innego...