Jeszcze przedwczoraj ten wpis miał mówić o leniwym, przyjemnym weekendzie, takim podczas którego nic się nie musi... I taki, w sumie, był ten weekend: przyjemny i błogi. No, może nie do końca zupełnie bez obowiązków, bo w soboty rano jeździmy na rehabilitację, ale potem już jest wolność. A wraz z nią spacer po deptaku w miłym towarzystwie, lody waniliowe, przejażdżka "ciuchcią". Niedziela to pachnąca cynamonem szarlotka, słodkie lenistwo, rozmowy przy kubku parującej kawy. Słońce świeciło dając przedsmak lata, a po lekkim deszczu obdarzyło nas niemal pełnym łukiem tęczy. Mokra, wiosenna ziemia pachniała świeżo, a z głowy wyfruwały różne troski.
I w ten czas zawitało w nasze progi przeziębienie. Akurat wtedy, gdy pomyślałam, że dzieci dawno nie chorowały. Najpierw złapało w swe wstrętne łapy starszego, lecz głodne następnej ofiary, przeskoczyło na młodszego potomka. Siemek zatem kicha, prycha, a katar niczym nieduży strumyk spływa mu z noska. Chłopak już od wczoraj niemal całkowicie przerzucił się na dietę płynną, zjadł tylko łaskawie kawałek słodkiego wafelka (nieodrodny syn mamusi działa zgodnie z dewizą: "na słodycze zawsze znajdzie się miejsce"). Walczymy z powracającą gorączką, także (chyba - bo niestety nam nie powie) bolącym gardłem i spierzchniętym językiem. Co gorsza, Siemuś kaszle i to wyjątkowo mocno, jak nigdy wcześniej. Nie wiem czy jest to zły znak, kiedyś wszakże za mało kaszlał i też było niedobrze. Na razie według pediatry jest: "czysto". I mam nadzieję, że tak zostanie.
Trzymajcie kciuki byśmy nie spędzili kolejnego weekendu w pensjonacie o jasnych ścianach z kręcącą się wszędzie obsługą w białych fartuchach i z wenflonem tkwiącym w małej rączce...