Nasz Siemek

.

.
Kliknij w baner po dodatkowe informacje...

niedziela, 31 lipca 2016

Klub Małego Podróżnika

 Jak się pewnie domyślacie, dzisiejszy post będzie zbiorczą opowieścią o naszych wycieczkach z ostatnich dwóch miesięcy.
 Nie odkryliśmy podczas nich Ameryki, wręcz przeciwnie, poruszaliśmy się już przetartymi wcześniej szlakami do Warszawy, Poznania i Garbicza. Dla wytrwałych, którzy dotrą do końca postu obiecuję dużo zdjęć. A i jeszcze coś - drobny "smaczek" dla wielbicieli "Gry o tron" :-)
 W stolicy Siemek był już po raz trzeci w życiu. Jest to zawsze dla niego całkiem niezła wyprawa, zważywszy, że od Warszawy dzieli nas ponad 450 km. Spotkaliśmy się tam z panią doktor genetyk, która zareagowała pozytywnie na mój mailowy apel, o podjęcie się badań nad wykryciem schorzenia Siemusia. Na badaniach w Niemczech położyłam już krzyżyk - tamtejszy personel przestał odpisywać na moje pytania i dopiero po kontakcie telefonicznym przyznał, że nie prowadzą tych badań, bo lekarz z Polski z CZD nie odpowiedział na ich jednego maila. Pewnie superważnego - nie przeczę, ale po moim którymś tam zapytaniu; co dalej, mogli mnie chociaż o tym poinformować. Chyba, że ich komputery potraktowały mnie jak namolny, złośliwy spam... Wściekłość na całą sytuację już dawno ze mnie uszła i zaczęłam szukać innej ścieżki do poznana przyczyny choroby Siemka.
 Wizyta była udana. W jej efekcie cała nasza rodzina zalicza się obecnie do pacjentów Centrum Zdrowia Dziecka, choć sądziłam, że w tym wieku bliżej byłoby nam już do Narodowego Centrum Geriatrycznego (o ile takowe istnieje). Każdemu z nas pobrano krew, by porównać nasze DNA. Na wyniki będziemy jednak musieli poczekać dość długo, bo aż do przyszłego roku. Pewnie nawet nie zauważymy mijającego czasu zwłaszcza, że ostatnio strasznie przyspieszył i leci jakby mu się w domu paliło! 
 Czas pobytu w Warszawie wykorzystaliśmy także na zwiedzanie. Równo rok wcześniej obejrzeliśmy największe i najsłynniejsze atrakcje miasta jak: Syrenkę, Zamek Królewski, Pałac Kultury, Centrum Kopernika, kilka muzeów, no i oczywiście sławetną linię metra, która uwiozła nas upojnie w dal tak chyba jeden przystanek i linia się skończyła...
 Tym razem poszliśmy do Muzeum Powstania Warszawskiego. Oczywiście my z naszą naturą malkontentów od razu rozmyślaliśmy nad tym co można było zrobić fajniej, mocniej, by rzeczywiście wstrząsnąć tymi tłumami zwiedzającej młodzieży, ale tak naprawdę bardzo nam się podobało. Mogliśmy np. przejść się kanałami; co prawda suchymi i pełnymi świeżego powietrza, ale od czego jest wyobraźnia? Nikt nie zabraniał dotykać eksponatów, a wręcz zachęcał. Przemiła obsługa muzeum służyła pomocą bez żadnej sugestii z naszej strony. Choćby jeden z panów ochroniarzy, który sam z siebie poinformował nas i wskazał drogę do platformy widokowej, o której istnieniu nie mielibyśmy pojęcia.  
 Potem wybraliśmy się w miejsce niezbyt może atrakcyjne dla dzieci, czyli na Cmentarz Powązkowski. Chodziliśmy długimi alejami tej ogromnej nekropolii i nawet nie mając żadnego planu tego miejsca, co jakiś czas przypadkowo odnajdowaliśmy groby znanych z historii czy współczesnych nam ludzi. Dziwne i przejmujące wrażenie... Tatuś Siemka nakłonił nas też dodatkowo na spacer po cmentarzu w Wilanowie, bo bezwzględnie musiał odbyć pielgrzymkę do grobu Przemysława Gintrowskiego. 
 Łazienki Królewskie także były w programie obowiązkowym. I tu spotkało nas największe zaskoczenie - zostaliśmy zaatakowani przez przyrodę. Wiewiórki, kaczki i inne ptactwo obległo nas niczym starych znajomych, wzbudzając naszą ekstatyczną radość. No tak, przyjechali prowincjusze do miasta i wszystkiemu się dziwią...
 W dniu wyjazdu wskoczyliśmy na przysłowiowe pół godziny, które przeciągnęło się w trzy, do Muzeum Geologicznego. 
 I niestety znów nie starczyło nam czasu na mekkę klasy średniej czyli Złote Tarasy, ale w przyszłym roku już musowo... 
 Wracaliśmy do domu autostradą pośród porywów wichru i w nawałnicy deszczu, który w pewnym momencie zalewał drogę takim strugami wody, że zmusił nas do nadprogramowego międzylądowania na jednym z MOP-ów. Trzeba przyznać, że jechało się paskudnie, zwłaszcza że wiało nam w twarz (to jest w przednią szybę). Musieliśmy jednak wracać, bo następnego dnia czekało na nas Truskawkowe Święto, o którym napisałam Wam już wcześniej. 

 Podróż do Poznania to przy poprzedniej taki przysłowiowy wyskok na kawkę. Zajrzeliśmy do siemkowej rehabilitantki z Lubonia - Pani Ani, którą niniejszym pozdrawiamy bardzo serdecznie oraz do Kliniki Grunwaldzkiej, gdzie zdjęto chłopakowi miarę na nowe ortezy na nóżki. Dzielnie zniósł owinięcie folią i zagipsowanie kończyn, co znacząco skróciło całą wizytę. Ne wyobrażam sobie całej operacji przy protestującym i wierzgającym dziecku. No i w trymiga byliśmy wolni.

 A Garbicz? Turnus rehabilitacyjny w ośrodku "3 Korony" przebiegał jak zwykle bez zastrzeżeń. Nasz chłopczyk ćwiczył intensywnie, pływał, tańczył (w moich ramionach), jeździł konno, karmił pieski, huśtał się i jak zwykle obżerał zupami w ilościach odpowiadających dziennej racji dorosłego mężczyzny. Panie kucharki naprawdę zasługują na osobny hołd, zwłaszcza, że Siemuś tydzień przed wyjazdem do Garbicza rozpoczął strajk głodowy, przy czym nie przedstawił żadnych postulatów. Był wtedy rozdrażniony i płaczliwy do tego stopnia, że nie marudził chyba tylko wyłącznie gdy spał. Przestraszona jego stanem spakowałam naszą szpitalną torbę i wieczorem (w piątek) ruszyłam na pogotowie. Na szczęście pani doktor, która nas przyjęła, skierowanie na oddział dziecięcy wprawdzie dała, lecz doradziła wstrzymać się z jego wykorzystaniem. Posłuchaliśmy zalecenia i wróciliśmy do domu. Siemek zasnął jeszcze w aucie (co mu się praktycznie nie zdarza), nie przebudził się podczas transportu do łóżeczka i przez następnych dwadzieścia godzin! W półśnie nawet wypijał sok... Obudził się w zdecydowane lepszym nastroju i z większym apetytem. Niepewni co robić zdecydowaliśmy się w końcu ruszyć następnego dnia na turnus. I to był strzał w dziesiątkę. Chłopak odżył i wrócił do pełni swoich (skromnych) sił, jakby wcześniejszy tydzień nie miał miejsca. Nie wiem co to było i czy kiedyś nie wróci, ale cieszę się, że sobie poszło :-)
 Co do wspomnianego na początku smaczku, spójrzcie na pewne zestawienie dwóch zdjęć i powiedzcie, że nie widzicie podobieństwa...
 A teraz ruszajcie z nami w drogę:


The Walking Dead in CZD -
 czyli fatalne zdjęcie level "master".
 Niestety to jedyna fotka,
 którą tam zrobiliśmy...

 A tutaj już rekreacyjnie:

Muzeum Powstania Warszawskiego





Łazienki Królewskie




Jedna z wielu przyjacielskich wiewiórek

 Muzeum Geologiczne:




  
 Atak potwora:
"Mięsożerca zbliża się powoli i bezszelestnie. Czuje wyraźny zapach swojej ofiary, która żeruje nieopodal wśród wysokich traw.  Niczego nie spodziewające się zwierzę powoli przesuwa się w jego stronę. Nagle niespokojnie podnosi głowę. Wyczuwa zagrożenie, lecz jest za późno. Drapieżnik jest szybki: nie zdąży mu już uciec... "
czyt. Krystyna Czubówna

W Poznaniu zabawa w zagipsowywanie nóg i szybkie ściąganie gipsu:


Turnus w "Trzech Koronach" w Garbiczu:


Siemek ćwiczył z zapałem, bo mało kto może się poszczycić taką nauczycielką. Choć przedstawiła się jako Agnieszka dla nas będzie już zawsze Aryą Stark... 






I dla porównania:



A to już okoliczności letniej przyrody w Garbiczu:






 I wizyta strażaków:



Dogoterapia:

Karmię psa

"Czekam na moja zupę!"



 Kto by pomyślał, że to już półmetek wakacji... Jeszcze trwają, a nam już jest ich żal. To się nazywa prawdziwy życiowy pesymizm :-) Mamy nadzieję, że sierpień będzie ciepły i piękny, bo nie zamierzamy jednak zbyt mocno nurzać się w tym smutku.
  Pozdrawiamy !

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz