Nie, nie... Nie pokłóciliśmy się o wyniki wyborów...
To paskudny wirus okopał się w organizmach domowników i z ustalonych pozycji strzela w nas miotaczami kataru. Nie przejmuje się protokołem genewskim i rozpyla gazy bojowe za pomocą siarczystych kichów. Niektórzy osobnicy z naszego stada zostali zaatakowani przez piątą kolumnę bakterii, przenoszących ciężar walk na oskrzela. Niczym Jagiełło przetrzymujący Krzyżaków w lipcu, na rozgrzanym polu, wróg usiłuje wykończyć nas gorączką.
A przecież ledwo co wykaraskaliśmy się z poprzedniej opresji. Liżąc jeszcze rany po tamtej bitwie (tutaj) już musimy zmagać się z nowym nieprzyjacielem. Ale my się nie poddajemy. Na pomoc przybywa broń chemiczna. Topimy zatem wirusa w syropach, głowicami z ibuprofenem załatwiamy gorączkę (jeśli myślicie teraz o czopkach to bardzo się nie mylicie :-) ). Inhalacje niczym helikoptery bojowe przenoszą żołnierzy z jednostek spadochronowych w głąb terenów okupowanych. Wunderwaffe w postaci antybiotyku zostało skierowane do najbardziej zaatakowanych regionów.
Otóż sytuacja rysuje się mniej więcej następująco:
mama (czyli ja) - chora: typowe przeziębienie, bez gorączki
tata - zdrowy (póki co)
starszak - chory: zapalenie oskrzeli - antybiotyk, gorączka nieustannie nawracająca, syndrom marudzenia i zawracania tyłka (niestety na to nie ma lekarstwa)
Siemek - chory: typowe przeziębienie, stan podgorączkowy, co ważne: brak kaszlu (i oby tak zostało!)
Podzielę się z Wami moją wiedzą: w historii mego rodzicielstwa trzy razy lądowałam w szpitalu z dzieckiem o zapalonych płucach (2xSiemek, 1xstarszak) i dzieckiem zbiegunkowanym (Siemek). Zaskoczeniem było dla mnie podejście pielęgniarek do rozgorączkowanej, małej istoty. Specjalnie przychodziły kontrolować czy nie jest za ciepło ubrane. Nakazywały otwierać okna i nie przykrywać kocykiem. Z tego co zrozumiałam najbardziej obawiały się drgawek gorączkowych wynikających z przegrzania organizmu. Gdy temperatura normowała się wychodziliśmy na spacery z pełnym błogosławieństwem personelu. Trzeba przyznać, że trochę inaczej podchodziły do sprawy nasze mamy, babcie i prababcie...
Dlatego teraz usiłując połączyć tradycję trzymania chorego dziecka w domu, którą mam przesiąknięty mózg, z nową falą szpitalną, po prostu wychodzę z dziećmi na balkon.
Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek...
Ale wciąż nie mam pewności, kiedy jest ten właściwy moment. Czy zapalenie oskrzeli też lubi świeże powietrze, a bolącemu gardłu nie zaszkodzi suchy wiatr? Kiedy nie warto narażać dziecka na zmienne temperatury otoczenia, a kiedy pozwolić na przewietrzenie? Czasem bycie domową alfą i omegą jest przytłaczające...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz